Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 01.djvu/219

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 217 —

— Zaraz nastąpiło — mówił wesoło, wstał i chodził dookoła stołu, bo pięciu minut nie mógł wysiedzieć na jednem miejscu. — Któryś z kolegów napisał humorystyczną scenę na ten temat, bo im opowiedziałem, i umieścił w jednem z pism. A że wiedziano o moich dawnych stosunkach z literaturą, przypisano to przestępstwo mnie. Naczelnik śmiertelnie się pogniewał i ubliżył mi publicznie, nie pozostałem mu dłużnym, w następstwie czego posłałem mu grzecznie kartkę, ale on postarał się o dymisję dla mnie zamiast odpowiedzi. — Roześmiał się serdecznie i nerwowym ruchem wichrzył czuprynę, i szybciej biegał dookoła stołu.
Orłowski, zirytowany, zaczął mu tłumaczyć idee zwierzchności:
— Nie można inaczej, przysięgam Bogu, nie można. Trzeba cugle trzymać w garści i batem jeśli nie bić, to świstać przynajmniej, bo inaczej cała buda stanie, i nikt jej później z miejsca nie ruszy.
— Być może, że tak potrzeba, ale ja nie chcę, aby nade mną bat świstał i sam nim świstać nie chcę.
— Musi pan być jednym lub drugim — powiedziała Janka, i przypomniały się jej dawne, nieskończone z nim dysputy.
— O, za pozwoleniem, jest jeszcze galerja, są widzowie, którzy przypatrują się hecy i którzy się tem bawią lub nudzą. Otóż ja często jestem tylko takim widzem, ale szelmostwo... — potarł czoło i rozgarniał włosy. — Nie mogę długo się przypatrywać obojętnie, no i zawsze głupstwo zrobię, uważa pani dobrodziejka.