Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 01.djvu/218

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 216 —

mógłby pan siedzieć w Warszawie i równocześnie oddawać się literaturze, toby jedno drugiemu nie przeszkadzało.
— Dwa razy już próbowałem posad. Na pierwszej byłem dwa miesiące, a że się tak zdarzyło, iż w tym czasie pisałem jakiś dramat, więc zapomniałem trochę o biurze i nie byłem coś z miesiąc. Sztukę skończyłem, ale z posady mnie wybębniono. Drugi raz dostałem się na kolej i wytrzymałem całe dwa lata, bom sobie powiedział: basta z literaturą, nawet w domu nie miałem jednej ćwiartki białego papieru, nie nosiłem notesu, ani biletów wizytowych, ba, nawet nie miałem czystych mankietów, że mi się bazgrać nie chciało. Chodziłem do biura niby zegarek, pracowałem usilnie, idjociałem tak wzorowo, że w końcu dwóch lat zrobiono mnie jakimś małym naczelnikiem. Urządziło się dla oblania nominacji wspaniałą bibkę, piliśmy bruderszaft, całowaliśmy się z dubeltówki, później mówiliśmy z kolegami sobie ty, jednem słowem w moim oddziale panował raj, bywało u nas weselej, niż na maskaradzie. Raz woła mnie mój naczelnik i bardzo delikatnie daje mi do zrozumienia, że nie powinienem się poufalić z podwładnymi, że brak mi powagi, że powinieniem trzymać się więcej po naczelnikowsku, no i t. d. Uśmiałem się szczerze.
— Przysięgam Bogu, ale pański naczelnik miał zupełną rację.
— Tak, ale i ja miałem pewne racje, aby się śmiać z tego.
— Ciekawy jestem rozwiązania.