Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 01.djvu/209

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 207 —

nych, i wypływały w blady, złotawy dzień październikowy, co się roztaczał nad ziemią i lasami.
Janka patrzyła w murillowską Madonnę, której kopja była w ołtarzu, ale myślą nie była przy niej, nie widziała nic z tego, co ją otaczało, zatapiała się we własnem wnętrzu, i wszystkie krzywdy, jakich doznała, przypominały się, wyłaziły z ciemnych głębin pamięci i zobojętniały ją na wszystko, zalewając serce spokojem prawie kamiennym.
Nie czuła już żalu nawet, tylko reszta goryczy sączyła się, niby z rozbitej czary złudzeń, i padała po kropli na serce.
— Dlaczego? Za co? — myślała. — Cierpiała tak wiele w życiu, i za te wszystkie szamotania, za zawody spotyka ją pogarda ogólna! — Czyż nie ma prawa do szczęścia? Co ja takiego zrobiłam? — i wodziła oczyma po kościele i głowach ludu, po stallach, pełnych znajomych i znanych twarzy, i uczuła się bardzo samotną i jakby obcą pomiędzy niemi; zrozumiała, że niema żadnej spójni pomiędzy jej duszą a tamtemi duszami. Czuła się na jakiemś morzu, które ją z obojętnością żywiołu zalewało i spychało w głąb. Była poza kołem tego życia, jakiem żyli wszyscy, ale tego nie mogła zrozumieć, jak i nie wiedziała, czem zawiniła wobec nich.
Organy na chwilę umilkły i chóralny śpiew przycichnął.
Ksiądz złotą, promieniejącą monstrancją zrobił krzyż nad klęczącymi i zaintonował: