Przejdź do zawartości

Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 01.djvu/208

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 206 —

wszystkie oczy przewiercają jej czaszkę, że cały świat z szyderstwem, pogardą, nienawiścią woła:
— Zdaleka od niej! wyklęta!
Łzy zalewały jej serce, ale siedziała prosto i wzrokiem zimnym, rozeszklonym wielkim bólem, patrzyła przed siebie.
Zaczęła się suma, ale Janka modlić się nie mogła; patrzyła na Witowską, którą lokaj prowadził do fotelu, stojącego obok ołtarza, ale Witowska szarpnęła za rękaw lokaja i usiadła obok niej.
Witowski z Andrzejem stali we drzwiach i spoglądali na nią, stara Grzesikiewiczowa siedziała w środku prezbiterjum, na krześle, umyślnie dla niej przyniesionem, i modliła się z roztargnieniem, bo co chwila spoglądała w jej stronę z nieokreślonym wyrazem miłości i podejrzliwości.
Msza ciągnęła się uroczyście, organy snuły jakąś poważną psalmodję, pełną przejmujących akcentów, głosy śpiewaków, co niby girlandą głów bramowali balustradę chóru, płynęły pod sklepienia uroczystą, namaszczoną powagą. Słońce świeciło przez okna i zalewało cały kościół blaskami, w których snuły się błękitnawe pasma dymów, płynące z trybularza. U ołtarza, wpośród obłoków kadzideł, wpośród świateł i blasków, siwy, stary ksiądz drżącym głosem śpiewał modlitwy. Westchnienia, szepty modlitw, ciche jęki dusz rozmodlonych zlewały się z barwami, z muzyką, z mrocznemi głębiami naw bocznych, z rozpalonemi spojrzeniami, kłębiły się i uderzały potężnym szumem w wielki ołtarz, niby falą, i cofały się do drzwi głów-