Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 01.djvu/191

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 189 —

dzielę do Bukowca, otóż, bez względu, jak mnie pani przyjmie: dobrze, czy psami, widzieć panią muszę. Pamięta pani, że nas łączą węzły zacnie zawartej przyjaźni? Ogromnie jestem ciekaw stron tamtych i pani. Pisanie kończę, bo obiecuję wiele powiedzieć osobiście. Całuję pani ręce z szacunkiem dawnym i z dawną życzliwością. Przyjadę wieczorem o siódmej, tak mnie objaśnił rozkład“.
Odczytywała list po kilka razy i jakby wchłaniała z tego krótkiego szeregu wierszy jakąś szczególną siłę życia, która ją przenikać poczynała dreszczem. — Głogowski — wymówiła głośno, aby się upewnić niejako, że to prawda, że nie śni w dalszym ciągu, nie marzy, w tem biernem, apatycznem poddaniu się losowi. — Głogowski! a! — Budziła się w niej gwałtownie dawna Janka, dawna natura dzika i nieposkromiona w żądzach szerszego lotu, dusza szarpiąca się w jarzmie szarego, prowincjonalnego bytu, pełna fermentu gwałtownego.
Przypomnienia teatru obsiadły jej mózg, wyłaniały się z ciemnych komórek myśli, gdzie czaiły się i czekały na sposobną chwilę, otaczały ją rojem barwnym, skrzącym blaskami, szalonym; taki zamęt miała pod czaszką, że, aby ochłonąć, otworzyła lufcik i patrzyła chwilę na ojca spacerującego po peronie i na pociąg stojący, ale cofnęła się prędko. Co ją to wszystko obchodziło! Dusiła się właśnie w tej samotności. Ubrała się i, nie mówiąc nic Janowej, poszła do lasu.
— Głogowski! — powtarzała, bo ten dźwięk zawarł w sobie cały świat; rozglądała się po lesie, a my-