Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 01.djvu/192

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 190 —

ślą podążała tam, w tę przeszłość niedawną, której nie było nigdzie, prócz w pamięci. Widziała teatr, kolegów, przedstawienia, publiczność; cały szereg zdarzeń, nanizanych na łańcuch czasu. — Spałam! spałam! — szeptała, rozglądając się zdumionym wzrokiem po lesie. — Co ja tutaj robię? Poco jestem? — Trzy tygodnie w Bukowcu, to był sen; tak, teraz się budziła, przebudził ją ten list przyjaciela. Myśli jej biegły w świat, jak te liście buków, co, niby płatki krwi, leciały na ścieżyny, wieszały się kolczastych głogów, chwiały się na nagich gałęziach olch i jak te obłoki, które, zbite w bezładną gromadę, zmieszane, niby stado burych gęsi, uciekały przez przestrzenie, gnane wichurą.
Obejmowała dumnem spojrzeniem władczyni las, co szumiał dokoła tajemniczo i trząsł koronami hardo, i jakby mocował się z wichurą, co prześwistywała pomiędzy gałęziami, biła w korony i wżerała się w gąszcze. Tylko teraz już nie widziała lasu, nie łączyła z nim swojej duszy, nie czuła w sobie tego tętna, nie szarpała się pomiędzy temi olbrzymami, co ją otaczały ponurą, straszną ciżbą; przyszła do niego, bo szukała odosobnienia, bo miała w piersiach jakiś krzyk, w oczach jakiś ogień, w mózgu jakiś szał i chciała się niemi nacieszyć, chciała wyładować z siebie ten gwałtowny przypływ energji. Nie miała jeszcze żadnej idei, nie sformułowała żadnej myśli o przyszłości, wystarczyło jej teraz marzenie i poczucie, że czuje, jak kiedyś, że jest znowu gotową do walki, do zdobywania świata! Cieszyła się własnem istnieniem.
— Dzieńdobry pani!