Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 01.djvu/184

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 182 —

— Mówiła ciocia, że pojedziemy na preferansa, tak, przypominam sobie, że mówiła.
— To przyjść można? Aha, nareszcie, zabieram pani trzy jednem biciem.
— Mogę przyjść do Zaleskich w niedzielę? — zapytał prosząco, a ciszej.
— Skądże ja mogę dawać panu pozwolenie! Bywa pan tam codziennie, tylko u nas raz na miesiąc — powiedziała jakby z wyrzutem.
— A mógłbym tutaj bywać codziennie?
Zosia się zarumieniła, przymknęła oczy, aby ukryć radość, i, posuwając kamień, odpowiedziała:
— Chce pan, naprawdę?
— Bardzo! bardzo! — powtórzył, chcąc wziąć ją za rękę.
— A zrobi pan to wszystko, o co poproszę?..
— Wszystko, pod warunkiem, że teraz pani zrobi to, o co poproszę.
— Dobrze.
— Proszę mi podać rączkę.
Podała mu nieśmiało, wziął ją delikatnie i gorąco ucałował.
— Panie Stachu! bo się pogniewam, tak nie można — broniła się surowo.
Puścił jej rękę nieco zaambarasowany, czuł, że się posunął za daleko.
— Pani mi daruje, ale przysięgam, że się to nigdy nie powtórzy — prosił pokornie, głęboko zmartwiony, bo Zosia, z namarszczoną brwią, odsunęła się nieco dalej.