Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 01.djvu/183

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 181 —

— Trzeba się bronić.
— No, kiedy już nie widzę wyjścia.
— Trzeba się nie dać, bronić do upadłego, walczyć.
— Zosiu! nalej mi herbaty! — zagrzmiała Osiecka, uderzając pięścią w stół.
— Gramy dalej, posuwałam ostatnia, teraz na pana kolej — powiedziała Zosia, podawszy herbatę.
— Kuzynka chora, prawda? — zapytał Staś, ze współczuciem patrząc na Tolę, która bladą, schorzałą twarz oparła na poręczy krzesła i drzemała.
— O, to bardzo nieszczęśliwa, bardzo nieszczęśliwa! — szepnęła Zosia i pochyliła się nad warcabami, aby ukryć łzy; musnęła włosami czoło Stasia. Cofnął się, zmieszany i drżący. Grali w milczeniu. Amis siedział przy nich i rozumnemi oczyma wpatrywał się w Zosię, która co chwila głaskała go i dawała po sucharku.
Zegar cykał monotonnie, i w okna uderzał wiatr, a chwilami z obór i z chlewów dochodziły głosy stad i żórawie u studzien skrzypiały przeraźliwie. Cisza senna i nuda panowały w mieszkaniu.
Osiecka wykręciła się bokiem do lampy, oparła o stół, aż trzeszczał, i pochylona nieco nad skręconym we dwoje Świerkoskim, któremu tylko oczy błyskały dziwną żółtością, opowiadała ciągle; musiała wspominać ś. p. męża, bo po kilka razy wyciągała chustkę z rękawa, aby obetrzeć oczy, ale zapominała i mówiła znowu.
— U pani Zaleskiej będzie pani w niedzielę?