Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 01.djvu/142

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 140 —

— Ho, ho, miałem rację!... a Grzesikiewicz?... dobrze, bardzo dobrze. Bardzo dużo mówiliście ze sobą — ocknął się, papier schował do kieszeni. — Wiesz — zaczął, siadając obok niej zupełnie przytomny — że takiego dobrego i uczciwego człowieka nie znam drugiego na świecie. Żebyś chciała iść za niego, byłbym zupełnie szczęśliwy. No, ja cię nie zmuszam, przysięgam Bogu, nie zmuszam — mówił prędko, spostrzegłszy chmurę na jej twarzy. — Myślałem sobie tylko, że gdybyś mieszkała w Krosnowie, to jeździłbym do was codziennie.
— Dlaczego ojciec nie rzuci służby? Miałby ojciec zupełną swobodę, nie potrzebaby znosić zmartwień i kłopotów. Poco ojcu służyć? Przecież to, co ojciec ma, wystarczyłoby nam na swobodne, niezależne zupełnie życie.
— Myślałem o tem i zrobi się to, zrobi, ale teraz jeszcze nie można. Dopóki siły są, potrzeba coś robić i być czemś, zresztą, jestem potrzebny tutaj, bo kolej to społeczna instytucja, to krwionośne naczynie kraju, od jej prawidłowego funkcjonowania zależy cały organizm, zdrowie jego i siła; otóż ja znam, rozumiem i kocham swoje powołanie, a ludzi oddanych pracy, ludzi, którzyby służbie chcieli się poświęcić w zupełności, jest coraz mniej. Taki Zaleski, naprzykład, to mydłek, któremu rower tylko po łbie jeździ, który był w pięćdziesięciu służbach, takiemu idzie tylko o zapłatę i nic więcej. Stasio, to idjota. Świerkoski — zdziczała pomiędzy chłopstwem dusza. Karaś! ten, gdyby nie był zwierzęciem przedewszystkiem, które pije i goni