Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 01.djvu/013

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 11 —

— Przyszedł — zawołał radośnie Świerkoski, podnosząc się. — Nie uważałeś pan, czy aby w rogożach?
— Tak, doskonale zapakowany. Kupiłeś pan co?
— I... nie... nie... skądbym wziął pieniędzy, dostałem od familji; — mówił śpiesznie, rzucając niespokojnie oczyma — jakiś stary grat, którego przewóz kosztuje mnie tyle, że jestem zły, iż go wziąłem.
Aparat zaczął stukać, Stasio znowu czytał z pasków, potem wstał, wyszedł na peron, uderzył w dzwonek stacyjny i cofnął się natychmiast.
— Sygnały od Kielc, pociąg wyszedł — rzucił robotnikowi, który się zjawił na dzwonek.
— Chodź pan na wódkę! — szepnął miękko jakoś Świerkoski.
— Po pociągu to i owszem, chociaż, coprawda, wódka mi szkodzi.
— Co tam, mama przyśle lekarstwo! — Zaśmiał się i poklepał go przyjacielsko po żołądku, bo, pomimo ustawicznych drwin, żyli w zgodzie ze Stasiem.
— Słyszysz pan! zawiadowca rozmawia z sobą.
Zaczęli słuchać. Z pokoju Orłowskiego dochodziły wyraźne głosy sprzeczki, czasem jakiś dosadny frazes, klątwa; to znowu przyciszony, pokorny i błagający głos.
— Idjota! musiał się pomylić i sam sobie wymyśla i usprawiedliwia się przed sobą. Jeżeli jego nie zamkną u Bonifratrów, to ja, Świerkoski, będę miał miljony. Pan go nie znasz jeszcze dobrze, ale my... — Nie skończył mówić, bo Orłowski wszedł do nich ze swego pokoju; był ogromnie wzburzony, wielkie,