Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 01.djvu/012

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 10 —

— Wiemy tu wszyscy o tem, a jakże, że w salonach, w atłasach, w złoconych kołyskach, przy mamie, przy wujaszku, z niańką, z boną, z doktorem, Felusiem, jak mój Amis — drwił z dziką złością Świerkoski i patrzył na nieco nienawistnie.
— O tak, tak — odpowiedział z pewną dumą telegrafista — ale nie wiem doprawdy, co w tem jest śmiesznego, że pan kpisz, bo przecież, że pan się tak nie chowałeś, to cóż ja temu winien, zresztą taka nierówność jest konieczna, bo...
— Tak, konieczna — przerwał mu śpiesznie — bo później się wszystko wyrównywa, bo później taki atłasowy Stasio, jak pan, panie Babiński, musi służyć, musi robić, po nocach nie sypiać, oczki wytężać i pobierać taką malutką pensyjkę, i zasmucać mamę, że się nudzi, i że mu się buciki podarły! hi! hi! hi! — zakończył śmiechem przykrym, jękliwym, ostrym jak zgrzyt stali po szkle.
Stasio się zarumienił jak dziewczyna, oczy mu się zaszkliły łzami jakiejś żałości, blado-różowe, wypukłe usta drżały nerwowo, ale nie odpowiedział, rozpiął tylko kołnierz munduru, powąchał eter, który nosił przy sobie i zagadnął łagodnie.
— Może pan masz jakie książki do czytania?
— Nie! nie mam pieniędzy na głupstwa — rzekł szorstko.
Stasio popatrzył na niego z dobrotliwem politowaniem i znowu zmienił przedmiot rozmowy.
— Przyszedł dzisiaj w nocy bagaż dla pana z Warszawy.