Strona:PL Władysław Łoziński - Oko proroka.djvu/224

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

czasu oglądając się tylko, czy ma pistolet mój przy karku. Ubiegliśmy tak dobrą chwilę, a tymczasem księżyc zaszedł i zrobiło się bardzo ciemno. Musieliśmy iść powoli, bo las był gęsty, ale zawsze wzdłuż tego parowu, który dąbrowę przerzynał. Jam prawie na nogi Jowanowi następywał, kiedy on nagle jakby pod ziemię się zapadł, tak zniknął sprzede mnie od razu!
Usłyszałem tylko trzask i szelest, jak gdyby ktoś na dół spadał a krzaków się po drodze chwytał. Nachylam się ku ziemi i poznaję, żeśmy przy samym brzegu parowu, który w tym miejscu był dość głęboki i urwisty a krzaki go zakrywały, i rzecz widoczna była, że Jowan albo po ciemku w parów zleciał, albo zdrajca umyślnie się zsunął, aby nam uciec.
Nasłuchywałem chwilę, ale zataił się, bojąc się pewnie ruszyć, abym tam nie strzelił, skąd chrobotanie krzaków usłyszę. Nie było dalej co robić, jak tylko po omacku lasem się przedzierać, na chybił trafiły na ślepe szczęście, nic nie wiedząc, gdzie zajdziemy, ale to trudna rzecz była: po tej ciemnicy co stąpisz, to nogą a i głową zawadzisz. Trzeba nam było przecież iść koniecznie, aby się jakby można najdalej od tego miejsca odsądzić, gdzie nam Jowan uszedł, gdyż w trwodze byliśmy niemałej, że owo zdrajca poganin tym parowem do zasadzonych w tym lesie Turczynów się dostanie a potem miejsce wskaże, gdzie nas zostawił. Ale wrychle my się uspokoili, bo po nocy w lesie ledwie by nas znaleźć można, tedy zaszywszy się w krzaki legliśmy, aby odpocząć, bo i mnie i ojcu trzeba tego było. Pokrzepił się ojciec winem i jadłem, com je wziął z sobą, i rzecze: