Strona:PL Władysław Łoziński - Oko proroka.djvu/225

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Do świtu tu siedzieć musimy, ale skoro świt, trzeba nam radzić o sobie.
Jam już mój rozum do dna wyczerpał; com zrobił, tom zrobił, a co dalej robić mamy, nie wiedziałem i strach mnie wielki zebrał. Nic też ojcu nie odpowiedziałem na jego słowa, ojciec też milczał, i tak siedzieliśmy w nocnej cichości.
Nagle usłyszymy huk wielki, krótki ale mocny jakby grzmot, aż las cały koło nas odezwał się także, jak gdyby odpowiadał na wołanie. Ojciec mój porwał się na równe nogi i rzecze:
— To na galerze z dużej armaty strzelono! A wiesz ty, czemu? Już tam odkryto, żem uszedł, i to znak jest dla wszystkich, że kto jeno żyje, ścigać mnie ma, a kto by mnie ukrył, na gardle mieczem karany będzie! A ja wolę śmierć, niż być pojmany!
— I ja wolę — rzekę na to i Bogu siebie i ojca polecam, gotów na wszystko.
Zaczęliśmy dalej iść lasem, jak się dało, aż już i świtać zaczęło. Lżej nam teraz było, a kiedy niebo nad nami już dniem pojaśniało a przez gęste liście dąbrowy padały deszczem światełka jakby koralowe od porannej zorzy, bo słońce bardzo czerwono wschodziło, przybyło nam trochę serca i raźno przebieraliśmy się dalej ciągle w jedną stronę, ku wschodowi. Naraz dąbrowa porzedniała, światło spoza drzew zaczęło się przebijać jak przez zielone rzeszoto; byliśmy już na brzegu lasu i słyszym, jak coś ryczy i huczy i grzmiący łoskot czyni.
—To morze gada — rzecze ojciec — nad morzem znowu jesteśmy.