Przejdź do zawartości

Strona:PL Władysław Łoziński - Oko proroka.djvu/221

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Usłyszeliśmy, jak ktoś takim samym świstem odpowiedział i w tym kierunku podbiegliśmy może na jedno Zdrowaś Maria. Usłyszeliśmy plusk wiosła i do brzegu przybiła mała łódź rybacka, a z niej wysiadł mój ojciec i jeszcze jakiś człowiek.
Chwyciłem ojca za ramię, jakbym się bał, że to mara, nie ciało, i że się w ciemnościach rozpłynie, a ów człowiek z turecka ubrany odkrył latarkę, którą miał z sobą przysłoniętą, i robi znak, abym płacił. Miałem już przygotowane cekiny i kładłem mu jeden po drugim na dłoń, a on każdy z nich przy świetle latarki bardzo pilnie oglądał, czy nie obrzezany. Kiedy Turkowi wyliczyłem wszystkie pieniądze, przyszłą kolej na Jowana, który chciwie porwał swoich pięć dukatów. Turczyn coś jeszcze szepnął Jowanowi, który na to odpowiedział: peki, peki, to znaczy: dobrze, dobrze, potem wrócił do łodzi i odpływając zawołał:
Joł hair olsun!
— Co on mówi? — pytam Jowana.
— Dobrej drogi nam życzy — odpowie Jowan — ale teraz bieżmy, co tchu bieżmy! Za mną idźcie ciągle, za mną.

I ruszył w pole a z pola do lasu, który był niedaleko morza. My biegli za nim, a ja co chwila chwytałem ojca za ramię i czułem, że biedny trzęsie się na całym ciele. Wyjąłem z zanadrza sztylet i podałem go ojcu, ale mówić mu się bałem, co mam na myśli, aby Jowan przypadkiem nie usłyszał i nie zrozumiał. Mój ojciec milcząc wziął sztylet i jeno dłoń mi przy tym uścisnął, jakby mi znak dać chciał, że rozumie i że gotów będzie na wszystko.