Przejdź do zawartości

Strona:PL Władysław Łoziński - Oko proroka.djvu/194

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

że może do ucieczki mu pomogę a w najgorszym razie dolę mu jego osłodzę. Teraz więc szło mi tylko o to, aby się jak najprędzej dostać do onej Mezembrii, bo z tego, co powiadał ksiądz Benignus, jasno mi było, że choćbym tam ojca nie zastał, to przecie wieści o nim najpewniejszej zasięgnę, skoro galera, na której przy wiosłach go trzymają, przystań swoją ma w Mezembrii. Wiedziałem, że karawana nasza nie będzie szła na Mezembrię, ale że zawsze największą część drogi z nią razem będę mógł odbyć, bo czy do Jędropola się jedzie, czy do onej Mezembrii, którą Bułgarowie Nesebrem zowią, droga zawsze prowadzi przez góry Bałkańskie.
Chory furman nie obiecywał wrócić do zdrowia, a pan Harbarasz dłużej już w Ruszczuku zostać nie mógł; trzeba go tedy było zostawić a innego człeka do koni szukać, co rzecz trudna była bardzo w obcym mieście i to jeszcze między Turkami. Bułgarzyna jakiego nie rad był pan Harbarasz brać, jako iż nie miał do Bułgarów ufności, że to naród dość niepewny i w tej ciężkiej niewoli pogańskiej już wiele z przyrodzonej cnoty ludzkiej postradał; Turka uczciwego choćby chciano, tedy by Turek znowu nie chciał, a obejść się cale bez nowego człowieka także niełacno, bo droga przez wielkie góry i dzikie parowy nas czekała. Kiedy tak mówimy o tym wszyscy, przychodzi nasz handżi czyli gospodnik i rzecze, że jakiś człek mówić chce z panem karawan-baszą. Wchodzi Bułgarzyn jakiś, chłop tęgi, jeno zmizerniały nieco, jakby po chorobie był, i mówi do pana Harbarasza:
— Szukacie, panie, arabadżyka?