Przejdź do zawartości

Strona:PL Władysław Łoziński - Oko proroka.djvu/077

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Anim Tatar, ani arkuariusz żaden — mówię temu wyrostkowi, bo mi już markotno było, że sobie ze mnie śmieszki chce stroić.
— Arcuarius albo łucznik — rzecze ten wyrostek — „Gre, gre, gre, Gregory, idźże chłopie do szkoły“, kiedy nie umiesz po łacinie.
Ja miarkuję, że to frant i rady mu gębą nie dam, bo mnie głodnemu i zmęczonemu raczej do płaczu było niż do żartów, więc chcę mu ujść z drogi, a widząc dopiero teraz, że z jednej strony przez drzewa światło już dobrze bije i że tędy pewnie blisko w czyste pole się dostać, ku tej to stronie raźno się biorę.
— Stójże, człowieku! — woła znowu ów wyrostek z kogucim piórem przy czapce i skoczywszy z miejsca; chwyta mnie za ramię. — Na Boga żywego, czy ty się chcesz dostać w tatarskie łyka? Pilno ci w Dzikie Pola, do Krymu?
Za tym chłopcem ruszyli się i ci wszyscy, co byli na polanie, i wołają:
— Nie rusz się, zostań! Licho cię bierz samego, ale jak z lasu łeb wystawisz, to drogę im do nas ukażesz, bierz ciebie kat!
Tak na mnie wrzeszczą, a wszyscy naraz, że ani zrozumieć, czego chcą, aż ów wyrostek do nich:
— Ukażecie wy to lepiej krzykiem swoim aniżeli on! Taki czynicie wrzask, że ano dziw by był, żeby Tatarowie tego nie słyszeli, chociażby już u siebie doma na Perekopie byli!
Zaraz się cicho zrobiło, żeby mak siał, a osobliwie jeden, co tak strasznie i mężnie patrzył, że owo przy-