Strona:PL Władysław Łoziński - Oko proroka.djvu/076

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nastu, a herszt trzynasty. Ostrożnie i pomału idę dalej i spoza drzew widzę niedużą polankę leśną, a na niej gromadkę ludzi, a wszyscy z miejska ubrani i żaden z nich na zbója nie wygląda, Całą noc i cały dzień blisko samotny spędziłem w dzikości leśnej, tedy rad byłem, że widzę twarze ludzkie, ale nieśmiałość mnie brała, że to miastowi, a nie wiejscy, bom ja z miastowymi jeszcze nie bywał. Wychodzę na polankę i zdejmując czapczynę, grzecznie mówię:
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!
Snadź nikt nie zasłyszał mnie z dala i nikt się z tej strony, od samej gąszczy, gościa nie spodziewał, bo się wszyscy aż poderwali z ziemi; jakby nastraszeni, i nikt mi nawet nie odpowiedział na to pozdrowienie chrześcijańskie. Zdało mi się, że nie mam co robić między nimi, biedny prostak, i już nawet nie patrząc na nich, chcę ich minąć i iść dalej w las, kiedy słyszę, jak jeden z nich woła:
— Hejże, hola, panie arkuariusz!...
Nie słyszałem nigdy tego słowa, nie rzekę tedy nic, a idę dalej.
— Hejże, a kędy to? — woła na mnie ten sam głos — od Tatarów czy na Tatary?
Oglądam się, a ten, co to mówi, to, widzę, chłopak mniejszy ode mnie, może ma lat czternaście, ubrany z miejska, ale w wytartym i połatanym nieco giermaczku, w czapce pilśniowej z junacka brożkiem na ucho zasadzonej i z kogucim piórem na niej. Twarz ma szczerą i przyjemną, oczy ciekawe, śmieje się do mnie i drwiąco patrzy na mój łuk, sterczący od ramienia.