Strona:PL Verne - Czarne Indye.pdf/145

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
— 137 —

— Biegnijmy do tego ognia, panowie! — zawołał pan W. Elphiston.
— Ogień chochlików! — krzyknął Jakób Ryan. Nigdy go nie dosięgniemy!
Prezes Instytucyi Królewskiej i ajenci, nie­zbyt skłonni do zabobonów, rzucili się w stronę ruchomego światła.
Jakób Ryan wziął na odwagę i puścił się za nimi. Pogoń była długa i męcząca. Pocho­dnię niosła jakaś istota drobna i małego wzro­stu, ale dziwnie zwinna. Co chwila zdawała się ginąć za jakimś murem następnie widziano ją znowu w głębi poprzecznej galeryi. Znowuż znikało światło, aż nagle ukazywało się płonące żywszym jeszcze blaskiem. W istocie, przestrzeń pomiędzy niem, a ścigającymi, nie zmniejszała się wcale, a Jakób twierdził nie bez podstawy, że go nigdy nie dosięgną.
Po godzinie próżnej gonitwy, pan W. El­phiston i jego towarzysze weszli do części południowo-zachodniej sztolni Dochart. Zapyty­wali sami siebie, czy nie byli igraszką jakie­goś niepochwytnego, błędnego ognika.
Naraz zdało im się, że przestrzeń pomię­dzy nimi i tym ognikiem zmniejszała się po trochu. Byłoż to zmęczenie ze strony istoty uciekającej, czy też chęć wciągnięcia pana W. Elphiston i jego towarzyszy do miejsca, gdzie mieszkańcy folwarku zostali może rów­-