Strona:PL Verne - Czarne Indye.pdf/146

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
— 138 —

nież wciągnięci? Nie podobna było odpowiedzieć na to pytanie.
Ajenci widząc, że się przestrzeń zmniejsza, przyspieszyli kroku. Światło, które się ciągle trzymało dotąd na dwieście kroków przed nimi, obecnie oddalonem było o pięćdziesiąt zaledwie. Przestrzeń ta zmniejszyła się jesz­cze, niosący pochodnię stawał się widzialnym. Czasami, gdy odwracał głowę, można było poznać niewyraźny profil twarzy ludzkiej i Jakób sam musiał przyznać, że nie należał do istoty nadziemskiej, chyba, że który z cho­chlików przybrał na siebie ludzką postać.
To też podwajając kroku zawołał:
— Dalej, dalej towarzysze! Już się męczy widocznie. Dogonimy go niezadługo, a jeżeli mówi tak gładko, jak ucieka, musi nam opo­wiedzieć wszystko!
Pogoń stawała się jednak coraz trudniej­szą. Wśród ostatnich zagłębin kopalni, wąskie tunele krzyżowały się ciągle, jak aleje labi­ryntu. Pośród nich, istota niosąca pochodnię, mogła łatwo ujść przed pogonią ajentów . Wy­starczało, by zgasiła pochodnię i rzuciła się w bok, w jakiś kąt ciemny.
— W istocie — pomyślał pan W. Elphi­ston — jeżeli chce ujść przed nami, czemuż tego nie czyni!
Istota niepochwytna nie zrobiła tego do tej