Strona:PL Verne - Czarne Indye.pdf/110

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
— 102 —

— W istocie — rzekła Magdalena — która wzięła odłamek do ręki i przyglądała mu się okiem znawczyni. — Przedni to gatunek wę­gla. Weź go z sobą Szymonie, weź go na fol­wark! Chciałabym, żeby pierwszy kawałek tego węgla, spalił się na naszem ognisku.
— Masz słuszność, żono! — odrzekł stary nadsztygar. — Zobaczysz, żem się nie omylił.
— Panie Starr — zapytał teraz Henryk — czy ma pan pojęcie o możliwem położeniu tej długiej galeryi, którąśmy szli od chwili wejścia do nowej kopalni.
— Nie, mój chłopcze — rzekł inżynier. — Z pomocą busoli mógłbym może oznaczyć jej kierunek ogólny. Ale bez busoli, jestem tu jak marynarz na pełnem morzu wśród mgły, który, gdy słońca nie widzi, nie może żadną miarą określić swego położenia.
— Bezwątpienia, panie James — rzekł Szy­mon Ford — ale proszę pana bardzo, nie po­równywaj naszego położenia z położeniem marynarza, który wszędzie i zawsze ma ot­chłań pod nogami! Jesteśmy zaś tutaj na lą­dzie stałym i nie mamy potrzeby się obawiać, byśmy kiedykolwiek zatonęli.
— Nie chciałem wam czynić przykrości, Szymonie — odrzekł James Starr. — Daleką odemnie jest myśl obniżania ceny nowej kopalni Aberfoyle przez niesłuszne porównanie.