padkom. W każdym razie coś jeszcze pozostawało Gilliattowi. Maszyna mogła zniszczeć, ale nie on; miał też i krypę do ratunku.
Ale czekać, aż krypa będzie usunięta z miejsca, w którem była niedostępną, pozwolić jej wejść w przesmyk między skałami Douvres, wytrzymać dopóki nie będzie obsaczona; pozwolić Gilliattowi dokonać, co zamierzał; spuścić maszynę i przenieść ją na inny pokład, nie przeszkadzać bynajmniej w tej cudownej pracy, zgadzać się na jej powodzenie — w tem właśnie była zasadzka. Samo to ukazywało zamiar złowrogi, złoczynny podstęp otchłani.
Teraz maszyna, krypa, Gilliatt, razem wszyscy byli w uliczce między skałami — tworzyli jedność. Rozstrzaskać krypę o skały, maszynę puścić na dno, Gilliatta utopić — wszystko to zależało od jednego wysilenia na jeden punkt skierowanego. Wszystko mogło być odrazu skończone w jednym i tym samym czasie, nie rozdzielając, wszystko można było zgruchotać jednym ciosem.
Trudne, bardzo trudne było położenie Gilliatta.
Sfinks, mający wedle marzycieli istnieć w głębi cieniów, zdawał się dawać mu do wyboru:
Zostań, lub: oddal się.
Oddalić się, to szaleństwo — pozostać, to okropność.
Gilliatt wszedł na większą skałę Douvrs.
Stamtąd dokoła widział morze.
Zachód był dziwny — występowała z niego