Przejdź do zawartości

Strona:PL Urke-Nachalnik - Wykolejeniec.pdf/90

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Już, począwszy od łaźni więziennej, więzień zaczyna wczuwać się w swoją rolę. Staje się automatem, bez własnej woli.
Gospodarz z ponurą miną, potraktował go tak jak przepisy więzienne na to pozwalają. Był to człowiek, lat dwudziestu kilku z górą, wątłego wzrostu i zagadkowym wyrazie twarzy. Jednym słowem był to typ, jakiego służba więzienna wymaga.
— Zdaje się, że się znamy! — zawołał do niego, kiedy mierzył mu wzrost i przebierał więzienne ubrania.
Roman zawzięcie milczał.
Mierzył go, podczas ubierania, nienawistnym i badawczym spojrzeniem. Roman udawał jednak, że go nie zna wcale.
Zaprowadzono go do celi. Zaraz na korytarzu poczuł zgniłą woń więzienną. Trafił akurat na chwilę rozdawania kolacji. Cela była ciasna, z małym zakratowanym okienkiem, które zasłonięte było blaszanym koszem. Cela, dwa razy większa od pojedyńczej, mieściła w sobie, aż osiemnastu więźniów! Lampka umieszczona tuż nad sufitem, skąpo oświetlała pomieszczenie.
Miał wrażenie, jakby się dostał do gumowego worka, wysmarowanego śmierdzącym łojem. Wynędzniałe cienie lokatorów sunęły się widmowo po celi, patrząc na niego obojętnym zimnym wzrokiem. Współczucie i litość dawno już wyschło w piersiach tych nędzarzy! Nie zaznali w życiu litości od nikogo, i nie udzielali jej też i od siebie. Każdy stanowił dla