Przejdź do zawartości

Strona:PL Urke-Nachalnik - Wykolejeniec.pdf/270

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

prędzej skończyć pracę i uciec stąd, by dać wypocząć znużonemu śmiertelnie ciału i nerwom.
Stał odwrócony tyłem do rozmawiających, gdy nagle jakiś znany basowy głos dobiegł jego uszu. Zimny pot zrosił mu czoło. Głos ten smagał go, jak uderzenia biczem. Nie mogło być wątpliwości. Słuch go nie mylił. Ten nieznośny aż do bólu głos, był mu dobrze znany. Skrobał dalej bajtę z coraz większym zdenerwowaniem, nie chcąc obejrzeć się za siebie, by się nie zetknąć oko w oko z właścicielem nienawistnego głosu. Chciałby się zapaść pod ziemię, by uniknąć spotkania. Wtem piskliwy głos majstra zawołał go po imieniu:
— Romek! Wyleź no z bajty! Nie słyszysz, że komisja przyszła?...
Chcąc nie chcąc, Roman wyprostował się, starając się tak swymi ruchami pokierować, ażeby ominąć niepożądane spotkanie. Wtem stało się coś strasznego. Wstyd i strach, jakiego Roman doznał, odjęły mu mowę. Oczy starszego przodownika wpiły się weń z taką mocą, a zarazem tak szyderczo, że musiał odwrócić głowę.
— A ten co tu robi?... — wskazał na Romana palcem przodownik.
Gospodyni, będąca tu wraz z całą komisją, składającą się z kilku osób, zbladła nie do poznania. Patrzała na Romana tak litościwym wzrokiem, że ten był bliski padnięcia jej do nóg na oczach wszystkich. Gospodarz szeroko wytrzeszczył oczy, otworzył gębę od ucha do ucha i zawołał: