Przejdź do zawartości

Strona:PL Urke-Nachalnik - Wykolejeniec.pdf/249

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

z całych sił, aby Roman tylko nie nadążył. Robotnicy śmieli się zcicha, widząc jak „przybłęda“ zostaje w tyle. Zgniewała wreszcie Romana ta prowokacja i zawołał:
— Czego się pan tak śpieszy? Dostaniecie jeszcze ataku sercowego.— „Werkmistrz“ na te słowa, przestał wywijać rękoma. Utkwił błędny wzrok w Romana, poczem nagle krzyknął na całe gardło:
— A ty coś za jeden? Niema jeszcze godziny, jak tu pracujesz, a już pyskujesz. Znamy się na takich gościach, łamistrajku!...
Wszyscy w piekarni poczęli gniewnie pomrukiwać.
— Podlizał się majstrowi, a teraz chce nami rządzić... Nie uda ci się, bratku!!... Trafiła kosa na kamień!
Groźna postawa, jaką przyjęli względem niego, omal nie wywołała łez w jego oczach. — Czego ci ludzie chcą ode mnie? — myślał. — Dlaczego podejrzewają mnie, że chcę im szkodzić?... Czy na takiego wyglądam, aby to uzasadniało ciągłe podejrzewanie mnie o nikczemne zamiary?...
— Towarzysze! Czego wy ode mnie chcecie? Jestem bezrobotnym i chcę żyć. Nie przeszkadzajcie mi w pracy. W jakim celu rzucacie mi kłody pod nogi?... Czy jesteście pewni, że nigdy nie będziecie bezrobotnymi... — zawołał z żalem w głosie.
Te słowa zrobiły nadspodziewanie piorunujące wrażenie. Robotnicy oszołomieni, patrzyli teraz jeden