Strona:PL Turgeniew - Ojcowie i dzieci.djvu/82

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

najnowszemi dziełami; napróżno przysłuchiwał się rozmowom ludzi młodych; napróżno cieszył się, jeśli mógł wtrącić i swoje słówko w ich namiętne dyskusje. „Brat mówi, że słuszność po naszej stronie“ myślał sobie, — i mnie się zdaje, co prawda, że oni oddalili się bardziej od prawdy niż my; mimo to jednak czuję, że mają za sobą coś, czego nam brak, jakąś wyższość... Młodość? — Nie, nietylko młodość. A może ta wyższość polega na tem, że w nich mniej śladów pańskości, niż w nas. Pochylił głowę i potarł czoło ręką. „Lecz odrzucać poezję!“ pomyślał znowu, „nie czuć sztuki, natury!“...
I obejrzał się wkoło siebie, jak gdyby chciał zrozumieć, jakim sposobem można nie kochać przyrody. Zbliżał się wieczór; słońce zaszło za mały gaj osinowy, o pół wiorsty od ogrodu odległy, a cień tego gaju zalegał bez końca okoliczne pola nieruchome. Jakiś chłopak jechał kłusem na siwym koniu, ciemną drożynką tuż pod gajem; było go widać całego, choć jechał w cieniu, było nawet widać łaty na plecach jego sukmany, wyraźnie też błyskała nogami z dali białonóżka. Promienie słoneczne wkradały się w głąb gaju, a przedzierając się przez gęstwinę, oblewały pnie osinowe taką ciepłą jasnością, że te drzewa wydawały się zdaleka sosnami. A ponad ich sinem prawie listowiem unosiło się blado-błękitne niebo, lekko zarumienione zorzą. Wysoko latały jaskółki; wiatr całkiem ustał, opóźnione pszczoły brzęczały leniwo i sennie pomiędzy kwiatami bzu; nad jedną jakąś odosobnioną w powietrzu sterczącą gałęzią unosił się, pląsając, słup komarów. „Jak to pięknie, mój Boże!“ pomyślał Mikołaj Piotrowicz i mimowolnie szeptem powtarzać swe ulubione wiersze, które mu przyszły