Strona:PL Turgeniew - Ojcowie i dzieci.djvu/67

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

coś śmiesznego powiedział i rzucała mu zukosa, znaczące spojrzenia, przebiegając obok niego „jak przepiórka“ w pewnej odległości. Piotr, człowiek niezmiernie samolubny, nadęty i głupi, z czołem wiecznie okrytem zmarszczkami, człowiek, którego cała wartość polegała na tem, że patrzył na świat grzecznem okiem, znał alfabet i często czyścił swój surdut miotełką, i on wypogadzał czoło, usta składał do uśmiechu, skoro tylko Bazarow zwrócił nań uwagę; dworskie chłopcy biegały za „panem doktorem“, jak pieski. Tylko stary Prokoficz go nie lubił. Z kwaśną miną podawał mu u stołu półmisek, nazywał go „odrzyżabą“ i włóczykijem, i twierdził, że przy swoich bakenbardach bardzo jest podobny do wieprza w krzaku. Prokoficz także był po swojemu arystokratą nie gorszym od Pawła Piotrowicza.
Nastały najpiękniejsze dni roku — pierwsze dni czerwca. Panowała przepyszna pogoda. Prawda, że zdaleka groziła znowu cholera, ale mieszkańcy X-tej guberni przywykli już do jej odwiedzin. Bazarow wstawał bardzo rano i wychodził o dwie, trzy wiorsty z domu, nie na przechadzkę, nie cierpiał bowiem przechadzek bez celu, lecz po to, ażeby zbierać zioła i owady. Niekiedy zabierał z sobą i Arkadjusza. W czasie powrotu zaczynali zwykle jakąś dyskusję, która najczęściej kończyła się na tem, że Arkadjusz był zwyciężony, chociaż daleko więcej mówił niż jego towarzysz.
Jednego razu spóźnili się jakoś długo; Mikołaj Piotrowicz wyszedł do ogrodu na ich spotkanie, gdy, tuż przy altance, usłyszał szybkie kroki i głosy obu młodych ludzi. Przechodzili koło altanki drugą stroną, nie mogli go zatem widzieć.