Strona:PL Turgeniew - Ojcowie i dzieci.djvu/64

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Dzieci czują, kto je kocha, — zrobiła uwagę.
— To prawda, — przyznała Teniczka. — Ot i mój Mitja nie da się wziąć nikomu na ręce.
— A mnie? — zapytał Arkadjusz, który stojąc jakiś czas w pewnem oddaleniu, zbliżył się teraz do altanki.
I zaczął wabić Mitja do siebie, ale malec odwrócił głowę i rozpłakał się, co wielce zmartwiło Teniczkę.
— Drugi raz, jak się oswoi ze mną, — odezwał się pobłażliwie i obadwaj przyjaciele wyszli z altany.
— Jakże się ona nazywa? — zapytał Bazarow.
— Teniczka... Teodozja — odparł Arkadjusz.
— A z ojca? I to potrzebne.
— Mikołajewna.
Bene. To mnie się w niej podoba, że nie okazuje zbytecznego pomieszania. Ktoś inny, może zganiłby ją za to. Co za głupstwo! Czego tu się wstydzić? Jest matką, no, to dobrze.
— Co do niej, dobrze, — zauważył Arkadjusz, — ale mój ojciec...
— I on to samo, — wtrącił Bazarow.
— No, nie, nie zdaje mi się.
— Widać, że ci nie na rękę drugi dziedzic.
— Jak się nie wstydzisz posądzać mnie o takie myśli? — energicznie podjął Arkadjusz. — Nie pochwalam postępowania ojca, ale nie z tego punktu widzenia; mnie się zdaje, że powinien był ożenić się z nią.
— Ho, ho, — odezwał się spokojnie Bazarow. — Cośmy wspaniałomyślni, tośmy wspaniałomyślni! Przywiązujesz jeszcze znaczenie do małżeństwa; tegom się nie spodziewał po tobie.
Przyjaciele zrobili kilka kroków w milczeniu.