Strona:PL Turgeniew - Ojcowie i dzieci.djvu/182

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Brunatne policzki Wasila Iwanowicza okryły się rumieńcem.
— Jak się nie wstydzisz, Eugenjuszu... co było, to minęło. A zresztą, gotów jestem przyznać się przed twoim przyjacielem: miałem za młodych lat namiętność do gry, to prawda, zapłaciłem też za nią... Ale tak jest gorąco! Pozwólcie, że się do was przysiądę. Przecież wam nie przeszkadzam?
— Bynajmniej, — odrzekł Arkadjusz.
Wasil Iwanowicz usiadł z lekkiem stęknięciem na sianie.
— Miejsce to, moi panowie, przypomina mi, — rzekł, — moje życie wojskowe, po biwakach i ambulansach, także gdziekolwiek bądź pod stogami, i to jeszcze chwała Bogu, jeśli stóg się znalazł. Wiele, wiele doświadczyłem w swojem życiu. — (Tu westchnął). — Ot, naprzykład, jeśli pozwolicie, opowiem wam ciekawy epizod z czasów panowania epidemji w Bessarabji.
— Za który dostałeś order św. Włodzimierza? — zapytał Bazarow. — Znamy go, znamy... Ale dlaczegóż go nie nosisz?
— Mówiłem ci przecie, że jestem wolny od przesądów, — odezwał się Wasil Iwanowicz (wczoraj dopiero kazał odpruć czerwoną wstążeczkę od surduta), i zaczął opowiadać o zarazie w Bessarabji. — Patrzcie, tóż on usnął, — szepnął nagle do Arkadjusza, ukazując dobrotliwem spojrzeniem śpiącego w najlepsze syna. — Wstawaj, Eugenjuszu! — dodał głośno. — Chodźmy na obiad.


∗             ∗