Strona:PL Tołstoj - Zmartwychwstanie.djvu/94

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nieswojo. Trzeba było mu w tej chwili uwierzyć sobie samemu, trzeba było zrozumieć, że ten wstyd, to zakłopotanie, toć szlachetne, dobre strony jego duszy, wychodzące na jaw w tej właśnie chwili. Jemu się zdawało, że to, co przemawia w nim, jest poprostu głupie, że trzeba postąpić, jak inni postępują.
Dogonił ją raz jeszcze, objął w pół i pocałował w szyję.
Ale ten pocałunek już nie był takim, jak te dwa pierwsze pocałunki — jeden bezwiedny za krzakiem bzu, drugi dziś rankiem w kościele. Ten pocałunek był jakiś straszny, i ona to odczuła.
— Co pan takiego robi! — krzyknęła takim głosem, jakby tym pocałunkiem on coś zdruzgotał w niej bardzo cennego, i zdruzgotał na zawsze, i uciekła pędem od niego.
On przyszedł do jadalni. Ciotki wystrojone, doktór i sąsiadka stali przy zakąskach. Wszystko było zupełnie naturalne, ale w duszy Niechludowa wrzała burza. Nie rozumiał, o co go pytano, odpowiadał ni to, ni owo i myślał tylko o Kasi, wspominając wrażenia tego ostatniego całusa, kiedy ją dogonił na korytarzu. I nie mógł myśleć o niczem innem. Kiedy wchodziła do pokoju, on, nie patrząc na nią, czuł jej obecność całem jestestwem swojem i musiał użyć całej siły woli, aby na nią nie patrzeć.
Po o biedzie poszedł do siebie i silnie wzburzony, chodził po pokoju, słuchając odgłosów i czekając, rychło usłyszy jej kroki. Ten człowiek-zwierzę, co siedział w nim, nietylko podniósł hardo głowę, ale rzucił pod nogi i zdeptał tego drugiego człowieka-ducha, jakim on był w chwili przyjazdu, a nawet dziś rankiem w cerkwi, i ten straszny zwierz ludzki opanował jedynie całą dusze jego.