Strona:PL Tołstoj - Zmartwychwstanie.djvu/93

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ła ona; podniósł się, przetarł oczy i przeciągnął się.
— Kasiu, to ty?.. Wejdź — rzekł, podnosząc się.
Ona uchyliła nieco drzwi.
— Proszę do obiadu — rzekła.
Miała na sobie tęż samą białą suknię, ale wstążki we włosach nie było. Spojrzawszy mu w oczy, ożywiła się, jakby zwiastując mu coś wesołego.
— Zaraz idę — rzekł, biorąc grzebień, aby włosy.
Ona postała jeszcze chwilkę. Zauważył to i, cisnąwszy grzebień, zbliżył się do niej. Ale ona w tej chwili zwróciła się szybko i poszła lekkim, prędkim krokiem po chodniku korytarza.
— A to głupiec ze mnie, trzeba ją było zatrzymać — pomyślał Niechludow.
I dopędził ją w korytarzu.
Czego chciał od niej, sam nie wiedział. Ale zdawało mu się, że kiedy ona weszła do jego pokoju, trzeba było zrobić to, co wszyscy w takim razie czynią, a on tego nie zrobił.
— Kasiu, poczekaj!
Obejrzała się.
— Co panu?... — rzekła, zatrzymując się.
— Nic, tylko...
Przemógł się, i wiedząc, jak wszyscy w takich razach postępują, wogóle wszyscy tacy, jak on, objął w pół Kasię.
Ona zatrzymała się i spojrzała mu w oczy.
— Nie trzeba, Dymitrze Iwanowiczu, nie trzeba — rzekła, rumieniąc się ze łzami w oczach i swą narobioną silną ręką odjęła obejmującą ją jego rękę.
Niechludow puścił ją i na chwilę stało mu się jakoś opacznie, i wstyd go wziął, i było mu