Strona:PL Tołstoj - Zmartwychwstanie.djvu/542

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

szarpały brzegi kaftana, to podnosiła na niego oczy, to je spuszczała ku ziemi.
— Wiesz o wszystkiem? — rzekł Niechludow.
— Tak — odrzekła — już mi powiedziano o tom. Ale teraz ja zdecydowałam się ostatecznie. Będę prosić o to, aby mi pozwolono iść z Włodzimierzem Iwanowiczem — rzekła szybko i wyraźnie, jak gdyby przygotowywała się do tego, co ma powiedzieć.
— Jak to z Włodzimierzem Iwanowiczem? — zapytał Niechludow, lecz ona przerwała mu dalsze słowa.
— Cóż mam uczynić? Jeżeli on chce żyć ze mną, to... — Tu, jakby przestraszona tem, co rzekła, przerwała i poprawiając się — żebym ja przy nim była, to czegóż ja więcej pragnąć mogę? Może będę użyteczną tak jemu, jak i innym... Cóż ja...
Jedno z dwojga: albo ona pokochała Simonsona i zupełnie nie pragnie tej ofiary, która mu się teraz tak ciężką wydawała, albo też nie przestała kochać jego, Niechludowa, i dla jego dobra odrzuca miłość jego, pali na zawsze mosty za sobą i dolę swą łączy z Simonsonem. Zrozumiał to Niechludow, przeto zawstydził się i poczuł falę krwi, napływającą do mu twarzy.
— Jeśli go kochasz... — rzekł cicho.
— Ja takich ludzi nie znałam nigdy, takich ludzi trudno nie kochać. Włodzimierz Iwanowicz toć człowiek wyjątkowy.
— Zapewne — zaczął Niechludow. — To dobry człowiek i sądzę...
Przerwała mu w obawie, ażeby nie powiedział czego niepotrzebnego, lub żeby sama czego nie dopowiedziała.
— Wybacz mi pan, jeśli nie postępuję według pańskiego życzenia. Ale przecież i pan musisz żyć. I pańska dola, życie pańskie...