Strona:PL Tołstoj - Zmartwychwstanie.djvu/447

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dując się rozkoszą, jaką uczuwają pola, lasy i ogrody pod ożywczym deszczem.
Ulewa trwała krótko. Chmura częścią opadła, częścią zaś przeleciała dalej, gnana wichrem, na mokrą ziemię padały drobne, ostatnie już krople deszczu. Słońce wyjrzało z za chmur, dokoła zabłysło i poweselało wszystko, a na wschodzie jaśniała świetlana, barwna i liliowa tęcza.
— O czemże ja myślałem — spytał sam siebie Niechludow, gdy już się wszystko wokoło uspokoiło i pociąg wjechał między dwa wysokie kamienne wały.
— Aha, prawda, myślałem, że wszyscy ci ludzie: nadzorca, straż, służba, po większej części ludzie dobrzy, stali się złymi.
Przypomniał sobie obojętność Maslennikowa, gdy mu opowiadał o nadużyciach, jakie mają miejsce w więzieniu, surowość nadzorcy, okrucieństwo oficera, pełniącego straż nad oddziałem, który nie puszczał więźniów słabych na podwody i nie wzruszył się nawet cierpieniem słabej, chorej kobiety. Serca tych ludzi są tak niedostępne dla uczucia miłości względem bliźniego, jak niedostępna jest kropla ożywczego deszczu dla zabrukowanej ziemi — myślał Niechludow, patrząc na wybrukowany różnobarwnemi głazami wał kolejowy, po którym woda deszczowa spływała w dół cienkiemi strumieniami.
— Zapewne, że to jest bardzo praktycznie wykładać boki nasypów kamieniami, lecz smutno patrzeć na ziemię jałową i pustą, któraby mogła rodzić zboża, zioła, krzewy, drzewa, jak ta, co widnieje wyżej, ponad nasypami. Tak samo bywa i z ludźmi — myślał Niechludow — a to zależy od tego, iż ludzie wogóle myślą, że są w życiu okoliczności, w których z człowie-