Strona:PL Tołstoj - Zmartwychwstanie.djvu/407

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

niśmy podtrzymywać te warunki bytu, w jakich zrodziliśmy się, jakie w spuściźnie otrzymaliśmy po przodkach i przekazać winniśmy potomkom.
— Ja uważam, jako mój obowiązek.
— Pozwól pan skończyć. Ja nie przemawiam w imieniu swojem, ani moich dzieci. Byt moich dzieci zapewniony, a ja zapracować potrafię tyle, że nam wystarczy, a sądzę, że dzieci biedy nie zaznają. Więc nie chodzi tu o moje osobiste sprawy, ale nie godzę się na zasadę. Więc radziłbym panu pomyśleć więcej, przeczytać...
— Pan pozwoli, że o sobie sam zadecyduję, co mam robić i co czytać — rzekł Niechludow blady ze wzruszenia.
I czując, że mu stygną ręce, że nie może panować nad sobą, zamilkł i zaczął pić herbatę.
— Jak się mają dzieci twoje? — zapytał siostry, uspokoiwszy się nieco.
Siostra opowiadała o dzieciach, że zostały pod opieką babki, i rada, że spór z mężem zakończył się, zaczęła mówić, jak dzieci bawią się w podróżnych, tak samo, jak on niegdyś bawił się trzema lalkami, z czarnym Arabem i z lalką, która się nazywała Francuzką.
— Patrzaj, ty to pamiętasz?
— Wystaw sobie, one bawią się tak samo.
I chcąc rozmowę zwrócić na inny przedmiot, zaczęła mówić o nieszczęściu Kameńskiej, która syna jedynaka straciła w pojedynku.
Ignacy Nikiforowicz nie pochwalał tego, iż zabójstwo w pojedynku wyklucza się z szeregu przestępstw kryminalnych. Ztąd znów wywiązał się spór, który do niczego nie doprowadził, dyskutujący nie wypowiedzieli, co pragnęli wypowiedzieć i zostali przy wręcz przeciwnych poglądach.