Strona:PL Tołstoj - Zmartwychwstanie.djvu/206

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ry uważa siebie i jego za ludzi tegoż samego, a resztę klientów za osobników innego, obcego im obozu.
— Zmęczył mnie ogromnie, straszny łajdak!... Chciał duszę ze mnie wygnieść — mówił, jakby tłómacząc się, że odbiega od rzeczy. — No, a co do pańskiej sprawy. Przeczytałem ją uważnie i „treści nie pochwalam,” jak to mówi Turgieniew. Adwokacina był lichy i wszelkie powody do kasacyi przeoczył.
— Więc cóż pan postanowił?
— W tej chwili. Powiedz pan mu — rzekł, zwracając się do wchodzącego pomocnika — że tak, jak powiedziałem. Może — dobrze, nie może — drugie dobrze.
— Nie chce się zgodzić.
— No, to dać pokój. — I twarz jego z wesołej i dobrodusznej wnet przemieniła się na zasępioną i gniewną.
— Mówią, że adwokaci za nic biorą pieniądzę — ciągnął dalej, przybierając poprzedni przyjemny uśmiech. — Wyciągnąłem jednego biednego dłużnika z ciężkich opałów, a teraz wszyscy lecą do mnie. A każda sprawa kosztuje gmach roboty. I my przecież, jak to dobrze powiedział jeden pisarz, zostawiamy kawałek siebie we własnym kałamarzu.
— Więc pańska sprawa, a raczej sprawa, którą się pan zajmujesz — ciągnął dalej — prowadzona licho, racyonalnych powodów do kasacyi niema, ale spróbować można, i oto, co napisałem.
Wziął ze stołu zapisany arkusz papieru, i pomijając mniej ważne formalne wyrażenia, a dobitnie podkreślając ważniejsze, zaczął głośno czytać:
„Do Kasacyjnego Karnego Departamentu itd., itd., takiej to, a takiej... Replika. Wyro-