Strona:PL Tołstoj - Zmartwychwstanie.djvu/196

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

i z trudnością panował nad sobą, żeby się nie rozpłakać.
— Żeby zdrowa była, jabym nie chodził — krzyczano z jednej strony.
— W Boga wierz, ja tam nic nie wiem — odpowiedziała aresztantka.
Masłowa dojrzała jego wzruszenie. Rumieniec wystąpił na jej obrzmiałe policzki, oczy zaiskrzyły się, ale wyraz groźny nie schodził z twarzy, a skośne oczy patrzyły uważnie.
— Podobny, ale nie poznaję — zawołała.
— Przyszedłem, żeby prosić cię o przebaczenie — zawołał, wymawiając słowa, niby wyuczoną lekcyę.
I zrobiło mu się wstyd, więc obejrzał się dokoła.
— Ale to dobrze, bo przecież powinienem się wstydzić — myślał. — I wołał głośno dalej:
— Źle, brzydko postąpiłem, przebacz mi!
Stała bez ruchu, nie spuszczając z niego oczu. Nie mógł mówić dalej i odszedł, całą siłą powstrzymując wyrywające się z piersi łkanie.
Tenże sam nadzorca, co wyprawił tu Niechludowa, widocznie interesując się nim, przyszedł do oddziału, i widząc, że Niechludow nie stoi przy kratce, zapytał, dlaczego nie rozmawia? Niechludow wytarł nos i otrząsnąwszy się, odrzekł, starając się mówić spokojnie:
— Nie mogę mówić przez kratę. Nic nie słychać.
Nadzorca zamyślił się.
— No cóż, można ją wyprowadzić tutaj na czas jakiś?
— Maryo Karłowno — rzekł, zwracając się do nadzorczyni. — Proszę Masłową tu przyprowadzić.