Strona:PL Tołstoj - Zmartwychwstanie.djvu/195

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

chodząca między kratkami dozorczyni, zbliżając się do Niechludowa.
— Z Katarzyną Masłową — z trudem przemówił Niechludow.
— Masłowa! chcą się z tobą widzieć — zawołała dozorczyni.
Masłowa obejrzała się i podnosząc głowę z właściwą jej zawsze uprzejmością, podeszła do kratki i patrzyła z zadziwieniem na Niechludowa, nie poznając go.
Poznawszy jednak po ubraniu, że ma do czynienia z człowiekiem bogatym, uśmiechnęła się.
— Czego pan sobie życzy? — rzekła, przybliżając do kraty twarz uśmiechniętą ze skośnemi oczyma.
— Ja chciałem zobaczyć się... — nie wiedział jak powiedzieć, z tobą, czy z panią, i powiedział z „panią“. Mówił głosem zwykłym. — Chciałem zobaczyć się z panią i...
— Ty mnie gęby nie zawracaj, a powiedz, wzięłaś, czy nie wzięłaś — krzyczał obok jakiś obdartus.
— Ledwie żywa, słaba, że strach — krzyczał ktoś z drugiej strony.
Masłowa nie mogła słyszeć, co do niej mówiono. Ale dźwięk znanej mowy coś jej przypominał, o czem pamiętać nie chciała. Uśmiech zniknął z jej twarzy, a na czole zarysowała się posępna bruzda.
— Nie słychać, co pan mówi — rzekła, chmurząc się i coraz więcej marszcząc czoło.
— Przyszedłem...
— „Robię przecież, co trzeba, czynię pokutę“ — myślał.
I łzy stanęły mu w oczach, ścisnęły za gardło, tak, że chwycił się za kratę, zamilkł