Strona:PL Tołstoj - Zmartwychwstanie.djvu/190

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dział na ławce intendent w galonach, z notatnikiem w ręce. Do niego podchodzili odwiedzający i wymieniali nazwiska tych, z którymi chcieli się zobaczyć, on coś zapisywał.
Niechludow także podszedł i wymienił Katarzynę Masłową, Intendent zapisał.
— Dlaczego nie puszczają jeszcze? — zapytał Niechludow.
— Msza się odprawia, jak się msza skończy, wtedy puszczą.
Niechludow odszedł do gromadki oczekujących.
Z gromadki odłączył się człowiek w podarłem odzieniu i zmiętym kapeluszu, w obrzynkach na bosych nogach, człowiek z pręgami czerwonemi po całej twarzy, i skierował się ku więzieniu.
— Ty gdzie leziesz? — krzyknął na niego sołdat z karabinem.
— A ty czego drzesz się? — nic się nie tropiąc krzykiem wartownika, odpowiedział obdartus i powrócił napo wrót. — Nie puszczasz, poczekam. A to drze się, jakby był generałem...
Gromadka zaśmiała się, pochwalając postępek obdartusa.
Byli to wszystko po większej części ludzie ubogo odziani i oberwani, ale byli i porządnie napozór wyglądający mężczyźni i kobiety.
Obok Niechludowa stał dobrze ubrany, wygolony, rumiany jegomość, z zawiniątkiem w ręku, widocznie zawierającem bieliznę. Niechludow zapytał go, czy jest tutaj po raz pierwszy.
Człowiek z zawiniątkiem powiedział, że bywa tu każdej niedzieli, i zaczęli rozmawiać.
Był to szwajcar z banku, odwiedzający brata, skazanego za oszustwo. Dobroduszny ten człowiek kończył opowiadać całą swoją historyę, gdy podjechali powozem na gumach, za-