Strona:PL Tołstoj - Zmartwychwstanie.djvu/146

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Coś wstrętnego, coś urągającego było w tej podobiźnie matki w tej pół-obnażonej postaci pięknej kobiety. A przecież ta kobieta trzy miesiące temu leżała tu w tym pokoju, wyschła jak mumia, napełniając przenikliwym wyziewem powietrze, wyziewem, którego niepodobna było niczem usunąć, nietylko z sypialni, ale i z domu całego.
Czuł jakby dziś jeszcze około siebie tę woń odrażającą.
Wspomniał, jak w przeddzień zgonu ujęła swoją chudą kościstą ręką jego dłoń białą i krzepką, jak patrząc mu w oczy, rzekła: — „Nie potępiaj mnie, Mitia, za to, com zrobiła w życiu“ — a w jej znękanych cierpieniem i przygasłych oczach błysnęły łzy.
— Okropność — rzekł raz jeszcze, spojrzawszy na w pół-nagą kobietę, o wspaniałych marmurowych kształtach, uśmiechającą się zwycięzko.
Ta naga pierś portretu przypomniała mu inną jeszcze młodą kobietę, którą widział w podobnym balowym stroju. Była to Missi, która umyślnie wezwała go wieczorem, aby zobaczył jej balową toaletę.
I przyszedł mu na myśl brutalny, okrutny Korczagin ze swoją zwierzęcą przeszłością, i ta podejrzanej opinii, rzekomy bel esprit, jej matka.
Wszystko to, razem wzięte, było wstrętne i oburzające. Wstyd, wstyd, wstyd i obrzydzenie!
— Nie, tak być nie może — myślał. — Trzeba z tem raz skończyć. Trzeba wyzwolić się z tych fałszywych stosunków i z Korczaginami i z Maryą Wasilewną, i ze spadkiem otrzymanym, i ze wszystkiem. Trzeba odetchnąć pełną piersią, wyjechać do Rzymu, obraz ukończyć. —