Strona:PL Tetmajer - Anioł śmierci.djvu/113

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Co za dziwne ędiwiduum! — bąknął Typolski. — Ma foi, pyszna figura. Garson, segara.
— Kapitan miał dziś wielkie zmartwienie — rzekł Borzewski, siadając i biorąc bez myśli wykałaczkę z pęczka — otruł się jego wychowanek i syn odwiecznej przyjaciółki, niejaki Drewski.
— Drewski? Kandydat na lekarza? — podchwycił pierwszy brunet. — Taki chudy? Znałem go. Czy to ten? Otruł się? Kiedyż?
— Na rękach wypiastowałem, jak Boga kocham. Matkem do chrztu trzymał. Nakładałem na niego. Sypiał u mnie w łóżku, w moich kołnierzykach chodził.
— Jakże, kiedy miał być chudy, a pan kapitan, nie wymawiając panu Bogu, cokolwiek, ma foi, o Falstafa zawadza — zauważył Typolski.
— A bo miałem dawne kołnierzyki, z czasów, kiedy się mogłem w panieński gorset zapinać — odparł kapitan.
— Ten Drewski miał matkę, była za bonę u moich kuzynów Schwalbów. Cóż stara na to? — mówił dalej brunet.
— Eh, co tam będziemy o tem gadali! — rzekł drugi brunet. — Cóż, panie Stanisławie, odprowadziłeś pan panie?
Borzewski skinął uprzejmie głową na znak, że tak.
— Marynia boska, co? — rzekł pierwszy brunet.
Borzewski przymrużył oczy, uśmiechnął się i nic nie odpowiedział.
— No, przyznaj się pan, wzięła pana. To nie wstyd, ona nas wszystkich bierze. A i na pana tam patrzą, aż