Strona:PL Tetmajer - Anioł śmierci.djvu/112

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

usta i ściągły owal. Ubrany wykwintnie, w postawie i ruchu miał coś wysoce dystyngowanego i połączonego z niejaskrawą, szlachetną brawurą. Mógł uchodzić za skończenie piękny typ polski, za jednego z tych ludzi, o których się mówi, że się robi jasno w pokoju, gdy wchodzą. Wyraz twarzy inteligentny, otwarty, wesoły, zuchowaty w dobrym i cywilizowanym tonie, w połączeniu z łagodnym sentymentalizmem oczu i zmysłową a melancholijną słodyczą ust, czyniły go od pierwszego wejrzenia pociągającym. Musiał to być jeden z tych ludzi, o których kobiety mówią, że są »niezwyciężeni«, a do których nawet ogół mężczyzn lgnie prawie bez zazdrości; jeden z tych, którzy podbijają bez starania się o to, dlatego, że się z darem podbijania porodzili. Są to artyści bezwiedni, geniusze w swoim rodzaju intuicyjni; możnaby ich nazwać geniuszami wdzięku.
— Witam panów — rzekł dźwięcznym barytonem, kłaniając się uprzejmie — pozwolą panowie usiąść obok siebie? Ale, ale, jestem tu w towarzystwie pana kapitana Konarzewskiego. Moi panowie: pan kapitan Hieronim Napoleon Konar­‑Konarzewski.
— Józef Tadeusz z Wielkich Konarzewic herbu Prus Pierwszy — dodał kapitan, kłaniając się chwiejnie.
— Mój najbliższy sąsiad z Poleszowa — ciągnął dalej Borzewski — i stary znajomy.
— Na rękach piastowałem, jak Boga kocham. Co panowie pijecie? Białe?
— Cliquot, kapitanie. Prosimy siadać.
— Cliquot? Wolę sec. Uf!
— Zaraz będzie i sec. Może pan kapitan cygaro?...