Strona:PL Tetmajer - Anioł śmierci.djvu/104

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

ciągnie ku niemu rączkę, albo szepnie mu: Mały, ti!... Tyle razy tak było, tyle razy... Ludzie wydawali mu się wtenczas jak cienie, nie istnieli prawie dla niego, a patrzał na nich tak promiennie... Takie wielkie, szerokie serce w sobie czuł; płynęła z niej ku niemu taka jakaś szlachetna sympatya ku ludziom, płynął z niej ku niemu taki rozum wysoki i słoneczny... Mówili na pozór o rzeczach błahych, a jednak w nim się cała dusza pod temi, małemi, słodkiemi słowami Maryi przemieniała, przerabiała w sobie. Odpadały z niej plewy, opadał pył, krysztaliła się. Marya była mu jakby jakiemś duchowem wniebobraniem zarazem. Czuł, jak się w nim przy niej dusza zamienia jakby w olbrzymi kwiat niezmiernie świetnych kolorów. Czarodziejstwo czyniła z nim ta kobieta, była dla niego takiem dobrem — mogłaż go naprawdę opuścić, naprawdę?!... Tak... ale nie może być, żeby w niej nic już dla niego nie było! Gdyby teraz podszedł ku niej, wyciągnął ku niej dłoń, chwycił ją za rękę i szepnął smutno: Patrz, to ja, kocham cię jak pierwej, stokroć więcej jeszcze, tylem wycierpiał, tak tęskniłem, żyć bez ciebie nie mogę. Wszakżeś mi powiedziała: weź mię, wszakżeśmy nieraz opierali skroń o skroń i serce o serce, wszakżeś mi przysięgła, że nie opuścisz mię nigdy, cokolwiek będzie...
Wtem druga z kobiet odezwała się dość głośno: — »Janinko, lève ta robe, bo się zachlapiesz«. To nie była Marya...
Zwrócił się więc i znów już naprawdę biec zaczął za tamtemi. Chciał ją tak zobaczyć! Ale odszukać ich nie mógł. Wpadał w boczne ulice — nie wiedział: do-