Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom I.djvu/312

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nałykał moich sesterców? Tysiące ci już zarobiłam, a ty gnasz mnie i gnasz, zazdroszcząc chwili spoczynku i skąpiąc łyżki strawy.
— Erynnyami ty mnie nie strasz, ropucho, bo ci pociły ozór wepchnę tak do gardła, że nie będziesz nim więcej mełła. Wynoś się, pókiś cała. U mnie nie ma miejsca dla próżniaków.
Teodoryk, którego oczy przyzwyczaiły się tymczasem do dymu i ciemności, spostrzegł niskiego, krępego człowieka, który siedział za długim stołem, pilnując dzbanów różnej wielkości. Przyskakiwała do niego młoda dziewczyna, ubrana w czerwoną tunikę, podkasaną tak wysoko, iż nie sięgała nawet do kolan.
— Tylko się do mnie zbliż — wołała dziewczyna — a tak ci lisie ślepie urządzę, że nie będziesz mógł więcej swoich skarbów przeliczać.
— Julia! — zawołał mężczyzna.
Z pod stołu podniósł się duży pies brytański i spojrzał na pana zakrwawionemi oczami.
— Jeszcze jedno słowo, a rozprawi się z tobą moja Julka.
— Żeby cię mór zadusił, ty zbóju!... — krzyknęła dziewczyna i wybiegła na wschody.
Poszedł za nią ordynaryjny śmiech kilkunastu osób, leżących pod ścianami na gołej ziemi.
Teraz zbliżył się Simonides do stołu i podał rękę owemu człowiekowi.
— Pozdrowienie znakomitemu Wulkanowi — rzekł. — Bo tytuł rycerski ozdobi niezawodnie niedługo twoje zasługi. Mówiono mi, że chcesz kupić złoty pierścień dla swojego jedynaka.