Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom I.djvu/311

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Simonides skinął odźwiernemu poufale głową i podniósł drzwi, znajdujące się w podłodze sieni. Z głębi, z podziemia płynął w górę gryzący dym, zmieszany z wyziewami potraw i napojów.
— Schodź ostrożnie — upominał Grek Allemana — bo ten pies Wulkan skąpi na porządną drabinę. Można kark skręcić, zanim się dostanie do jego nory.
Wschody, prowadzące z ziemi do piwnicy, chwiały się rzeczywiście, jakby się miały każdej chwili załamać.
— Żeby go prawdziwy Wulkan rozciągnął na swojem kowadle — klął Simonides. — Już bestya wrzeszczy. Pewno chce wydrzeć ostatniego asa jakiemu biedakowi.
Z dołu, z ciemnej przepaści, dochodził podniesiony głos męski, przepleciony krzykiem kobiety.
Gdy Teodoryk uczuł pod sobą ziemię, ujrzał obszerną kwadratową izbę, którą oświecała pochodnia, utkwiona w kupie piasku.
W pierwszej chwili nie mógł rozróżnić ani sprzętów, ani ludzi, gęsty bowiem dym pokrył wszystko, jak mgłą. Słyszał tylko ów głos męski i krzyk kobiety.
— Patrzcie ją, dziewica Westy! — wołał ktoś. — Obrzydła jej miłość pijaków... Mo ci sprowadzić patrycyusza, albo samego imperatora... A jeść to chcesz i sandałów zdzierasz tyle, jakbyś się w cyrku ścigała... Ruszaj mi zaraz na ulicę! Może zarobisz sobie jeszcze na wieczerzę.
— Żeby ciebie Erynnye rozszarpały, ty krwiożercza pijawko! — odpowiadała kobieta. — Małoś się