Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom I.djvu/308

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Myśl ta zabawiła go tak bardzo, iż byłby parsknął śmieciłem, gdyby go ciekawość nie była powstrzymała. Teodoryk ubrał się widocznie w skórę lisa i mordercy z rozkazu swojego pana, a z tajemnic bogaczów można wycisnąć zawsze dużo złota.
— Powiadasz, że zachciało ci się młodej i ładnej niewolnicy? — zaczął Simonides po dłuższem milczeniu. — Dałbyś pokój, stary. W naszym wieku jest wygodne łóżko najlepszą niewolnicą.
— Niech każdy mówi za siebie — odparł Teodoryk. — Wygodnego łóżka mi jeszcze nie potrzeba, ale niewolnice mogę zmieniać co tydzień, byleby były młode i ogniste. Im młodsza i ognistsza, tem lepsza.
— Eh! Taki to z ciebie jeszcze zuch? Patrz, nie sądziłem. Zdawało mi się, iż myślisz już tylko o królestwie niebieskiem, w którem wyznaczono dla ciebie kącik zaciszny.
— Nie wiadomo, komu z brzega.
— Mistrzom noża należy się zawsze pierwszeństwo, bo kto morduje, ten bywa czasem kołem tłuczony i zjadany w amfiteatrze przez dzikie bestye.
— Za zbója mnie masz, albo co? — wybuchnął Teodoryk.
Simonides zaśmiał się zcicha. „Jaki ten żołdak głupi — pomyślał. — Nawet przez półgodziny nie potrafi dobrze kłamać.”
— To może wrócimy do domu — rzekł — bo dziewic Westy i pobożnych ascetów nie znajdziesz w nocnych szynkach.
Teodoryk ugryzł się w język.
— Daleko jeszcze? — zapytał.