Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom I.djvu/303

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Oczy Greka latały niespokojnie, jak ślepie kota, który śledzi z ukrycia ruchy ptaszka. Przyczaił się, wyciągnął szyję, rozdął nozdrza.
— Żaden człowiek rozumny nie gardzi uczciwym zarobkiem — rzekł. Od przybytku nie zabolała jeszcze nikogo głowa.
— Tej samej prawdy nauczyło mnie długie życie, spędzone w służbie imperatora odparł Teodoryk. — Ludzie kłaniają się tylko pełnemu workowi. Już czterdziesty rok wycieram wszystkie obozy zachodnich prefektur, tłukę się po wszystkich kniejach Gallii i Frankonii, sypiam pod gołem niebem — i cóż mam za to? Trzy razy nadziali mnie Frankowie na włócznię, jak robaka, raz wyrąbał mi miecz Galla taką dziurę we łbie, że dusza przez nią uciekała — i czemże wynagrodziła mnie łaska imperatora za wierność i krew przelaną?
Potrząsł wytartym płaszczem.
— Ten stary łachman wolno mi kłaść na grzbiet, gdy nie jestem na służbie. Nawet lepszy przyodziewek zdziera setnik z żołnierza i zamyka go do skrzyni, aby starczył jak najdłużej. Oszczędni! Sami kąpią się w zlocie i purpurze, a z biednego człowieka toby jelita wypruli, gdyby mogli z nich wycisnąć rozkosz dla siebie.
Simonides słuchał z niewiernym uśmiechem na ustach. Jego przebiegłość domyślała się, że stary Alleman chce ją podejść, ale nie mogła jeszcze odgadnąć, w jakim celu.
— Nie samemu tylko imperatorowi służysz — wtrącił, wpatrując się w twarz Teodoryka. — Wojewoda jest podobno dla swoich ludzi hojnym panem.