Wkrótce potem piął się Teodoryk, świecąc sobie latarnią, po wąskich, kamiennych wschodach, wydeptanych po środku, jak ścieżka polna. Dotarłszy do czwartego piętra, znalazł się w długim korytarzu, w którym ciągnął się szereg izb, zamkniętych płóciennemi kotarami. Tylko jedna z nich miała drzwi dębowe, zaryglowane szczelnie.
Do tych drzwi zbliżył się Teodoryk i zajrzał przez dziurkę od klucza. Wewnątrz paliło się światło i brzęczało, jakby ktoś liczył pieniądze. Lecz gdy stary Alleman zastukał, zgasło światło natychmiast i ustał brzęk kruszcu.
— To ja, Teodoryk...
W izbie panowała cisza.
— Wiem, że jesteś w domu. Otwieraj!
Nikt się nie odzywał.
— Otwieraj! — krzyknął Teodoryk — bo wejdę hez twojego pozwolenia.
I oparł się z taką siłą plecami o drzwi, że deski dębowe zaczęły trzeszczeć.
Teraz rozległ się w izbie łoskot, jakby ktoś skrzynię z gniewem zatrzasnął. Po chwili zaskrzypiał klucz w zamku.
— Twój pan nie piąci tak hojnie, żeby miał prawo niepokoić ludzi po nocach — mówił Simonides, wpuszczając Teodoryka do izby.
— Moim panem sobie gęby nie wycieraj — oburknął się Alleman — bo za to, co dotąd od niego wziąłeś, mógłbyś sobie kupić domek z ogródkiem, ale ty wolisz zaczekać, aż się uzbiera na kamieniczkę.
Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom I.djvu/301
Wygląd
Ta strona została przepisana.