Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom I.djvu/243

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Alabastrowa lampa, przyćmiona czerwoną tkaniną indyjską, rzucała krwawe światło na Chrystusa, rozpiętego na drzewie hańby.
Długo pił Ambrozyusz smutnemi oczami boleść z twarzy Syna Bożego, potem zgiął kolana i prosił spieczonemi usty:
— Zmiłuj się, Panie, nad tym nieszczęsnym ludem, który nie chce się ukorzyć przed Twoją dobrocią i jest ślepy na blask Twojej prawdy. Ty wiesz, o Wszechmocny i Wszechmądry, iż na jego pychę złożyły się wieki chwały i panowania.
I przypadł twarzą do ziemi i modlił się, jak mąż z gminu, westchnieniami, urywanemi słowami, bólem serca, gorąco, usilnie aż do zupełnego wyczerpania ciała.
Pokonany całodziennym trudem, złożył stroskaną głowę na marmurowej posadzce kaplicy i zasnął.
A we śnie był w Rzymie, w bazylice lateraneńskiej, zmieszany z tłumem pobożnych. Drzwiami środkowemi wchodziły, jedne po drugich, poselstwa ze wschodu, zachodu, z północy i południa. Ciągnęli królowie Europy, Azyi i Afryki, szli książęta ludów, o których Ambrozyusz nigdy nie słyszał, błyszczały zbroje, których nigdy nie widział.
Cała ta świetna rzesza, zbliżywszy się do ołtarza, padła na kolana i wyciągnęła ręce błagalne do sędziwego biskupa, który spoczywał na krześle kurulnem, otoczony licznym dworem. Miał on na sobie białą suknię rzymskiego obywatela, na ramionach purpurowy płaszcz rzymskiego imperatora,