Usta jego poruszały się, jak u dziecka, które dławi płacz tłumiony, głos drżał, słowa wydobywały się z gardła z wysiłkiem, urywane, coraz cichsze...
Wziął z krzesła togę, zarzucił ją na siebie i zwrócił się ku drzwiom.
— Kwintusie! — zawołał za nim Ambrozyusz. — Sen pod moim dachem natchnie cię sprawiedliwszemi myślami. Może cię jutro łatwiej przekonam.
Ale Symmachus potrząsł głową przecząco.
— Pod twoim dachem wylęgłyby się w sercu mojem tylko żmije nienawiści — odpowiedział. — Zadusiłoby mnie powietrze, którem ty oddychasz, raniłyby mnie sprzęty, których się ty dotykasz.
— Będę się modlił, aby Stwórca świata oświecił waszą pyszną duszę.
— Oszczędź sobie trudu, Galilejczyku! Modlitwy twojej nie pragniemy, a z zabobonem twoim rozmówimy się po rzymsku!
I wybiegł Symmachus z sali.
Głowa Ambrozyusza opadła na piersi, ręce jego obwisły, cała postać chyliła się ku ziemi, złamana, przygnieciona ciężąrem groźby Symmacha. Jego usta wyszeptały:
— I znów popłynie krew ludzka... rzymska...
Ten żarliwy chrześcianin i sługa Boży miał serce rzymskie, chociaż mu konsul zarzucił, iż przestał być Rzymianinem, On kochał stary gród Romulusa, jak Flawianus i Symmachus, i bolał nad jego upadkiem.
Chwiejącym krokiem udał się Ambrozyusz do kaplicy domowej, w której ukrzyżowany Zbawiciel zajął miejsce duchów opiekuńczych jego rodu.
Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom I.djvu/242
Wygląd
Ta strona została skorygowana.