Znów namyślał się konsul. Szukał widocznie argumentów, któreby trafiły do przekonania biskupa. Nagle potrząsł głową, jak gdyby się zniecierpliwił bezowocną robotą i zapytał wprost:
— Dlaczego ty nas prześladujesz, Ambrozyuszu?
— Kogo? — rzekł biskup głosem spokojnym.
— Nas, swoich krewnych i przyjaciół, nas, wychowanych przez te same matki, co ty, nas, Rzymian, wyznawców bogów narodowych — mówił konsul, przechylając się przez stół do biskupa.
— Jakich bogów? Czy tych, w których nie wierzycie?
Tak przenikliwie patrzyły oczy Ambrozyusza na Symmacha, że poganin zamilkł. Wiedział, iż ten wzrok płomienny sięga do najskrytszych tajników jego duszy.
— Czy tych, w których nie wierzycie? — powtórzył biskup. — Bo żaden z was nie wierzy w owych bogów narodowych, aczkolwiek wmawiacie w siebie, że serca wasze należą jeszcze do nich. Nawet imperator Julian, chociaż zarżnął własną ręką tysiące jałowic na ołtarzach ofiarnych, nie modlił się do bogów starego Rzymu. Jego bogowie byli tworami jego wyobraźni, o czem doskonale wiecie. I wy naczyniliście sobie bogów, odpowiadających waszym potrzebom i upodobaniom. Każdy z was wyznaje innego boga, który począł się nie z wiary, lecz z rozumu.
Wyznajemy wszyscy panowanie istot nadziemskich, silniejszych od człowieka — wtrącił Symmachus.
Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom I.djvu/233
Wygląd
Ta strona została skorygowana.