Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom I.djvu/041

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Dlaczego ma się prefekt o tem dowiedzieć! Przecież wiem, komu nadstawić rękę. Taki bałwan z dalekich stron, który przemawia do nas „znakomici panowie“ i sięga zaraz za tunikę, bierze sam kubany w swojej dziurze za górami, bo gdyby ich nie brał, nie znałby się tak doskonale na mowie spojrzeń i palców. Taki milczy, jak kamień. Senatorowi lub wyższemu urzędnikowi nie powiem, że Rufiusz nie przyjmuje.
— Wiesz, Simonides, co mi przyszło na myśl? — wyrzekł drugi towarzysz.
— Zapewne nic mądrego — żartował Grek.
— Nie mogę zrozumieć, dlaczego opuściłeś Konstantynopol. Takie głowy, jak twoja, powinny tam robić fortuny senatorskie.
— I robią, ale czasami powinie się noga najmędrszemu.
— Musiała ci się w stolicy boskiego Teodozyusza nóżka dobrze powinąć, kiedy przybyłeś do Rzymu.
Simonides spojrzał podjrzliwie[1] na towarzysza.
— Naraziłem się możnym panom — odparł i wziął się do roboty.
W przedsionku rozległ się głośny szczęk oręża. Był to wypadek tak niezwykły, że obaj tłómacze podbiegli do kotary.
— Na łożu miękkiem nie będzie dziś spał ten biedak zauważył półgłosem Simonides.

Dwaj żołnierze prowadzili człowieka skrępowanego, który robił wrażenie kupy brudnych łachmanów. Jego suknie, toga i tunika, rozpadały się na strzępy. Z podartych sandałów, związanych sznur-

  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – podejrzliwie.